Ta strona używa plików cookies.
Polityka Prywatności    Jak wyłączyć cookies?
AKCEPTUJĘ
poniedziałek 20.05.24

START
LOKALE
FORUM
BLOGI
zgłoś imprezę   
  ultramaryna.pl  web 
MAŁGORZATA SIKORSKA-MISZCZUK: Rzeczywistość pełna furii



Trzy najmocniejsze punkty tegorocznej edycji „Rzeczywistości przedstawionej” to wielekroć już przez nas wspominany dramat „Nasza klasa” Teatru na Woli, „Utwór o matce i ojczyźnie” z wrocławskiego Teatru Polskiego oraz przygotowany przez Teatr im. Modrzejewskiej z Legnicy spektakl „Trzy furie”.

Tuż przed festiwalem rozmawiamy ze współautorką tej sztuki Małgorzatą Sikorską-Miszczuk – jedną z najwybitniejszych przedstawicielek współczesnej polskiej dramaturgii. Znaną m.in. z takich tłumaczonych na wiele języków dramatów, jak „Śmierć człowieka-wiewiórki”, „Burmistrz” czy „Walizka”.

Ultramaryna: Porozmawiajmy o „Trzech furiach”.
Małgorzata Sikorska-Miszczuk:
Cieszę się, że pani pyta o ten dramat, bo z niektórych opisów można wyciągnąć wnioski, że to zwykła adaptacja powieści Sylwii Chutnik i wspomnień Stefana Dąmbskiego. A nasza intencja była inna. „Trzy furie” to trójgłos trzech dramatopisarek. Na przykład Magda Fertacz wydestylowała tekst Dąmbskiego w ten sposób, że spośród wielu jego ofiar (bo jak pamiętamy, był on „likwidatorem” AK), o których sam wspominał, wybrała kilka i dała im głos – i narracja jest prowadzona właśnie z punktu widzenia tych osób prowadzonych na śmierć.

Czyli nie jest to dramat na motywach tych tekstów, lecz przez nie zainspirowany. Dąmbski wspomina, że zabili Hanię-komunistke, bo widziała za dużo. Ale już cała opowieść Hani jest domeną wyobraźni artystycznej, inwencji i oglądu tej sprawy, jaki ma „trzecia furia”. Do tego świetnym pomysłem Magdy jest rozwiązanie, jak połączyć te dwa światy. W „Dzidzi” pojawia się profesorowa Markiewiczowa z córką i o ile profesorowa jeszcze ma głos, to córka tylko kaszle w oborze. Skoro profesorowa miała córkę, to mogła też mieć syna, który nie zginął w tej oborze tylko dlatego, że wcześniej uciekł do AK. Ten pomysł doprowadził do wytworzenia magicznej przestrzeni, w której ofiary spotykają się ze swoimi katami, a w końcu może dojść do pojednania i zwrócenia przedmiotu kradzieży – płaszcza zielonego retro z lisem.

W 1944 roku, podczas gdy jej syn uprawia czyn patriotyczny, ginie profesorowa Markiewiczowa, ale do końca umrzeć nie może, bo ścigają ją duchy ofiar jej syna, za to, że go źle wychowała, za to, że wychowała go na bezkrytycznego patriotę. To, że duchy dręczą ją, a nie jej syna jest oczywiście głęboko niesprawiedliwe…

…ale bardzo antyczne. Kluczowe dla nas było, aby na scenie mogło się dokonać pojednanie pomiędzy zawieszoną między życiem i śmiercią profesorową i wnuczką kobiety, która ją wydała Niemcom na śmierć. To nie jest sztuka o nienawiści. Nie chcieliśmy niczego opluwać. Trudno się dziwić temu, że Dąmbski w młodości działał bezrefleksyjnie.

Tak został ukształtowany. I oczywiście działo się to w specyficznych warunkach – raptem 20 lat po odzyskaniu niepodległości, którą wcześniej utraciliśmy na sto kilkadziesiąt lat. Z drugiej strony każde pokolenie ma prawo kwestionować wartości, które były istotne dla pokoleń przed nim. Szczególnie teraz, kiedy idea poświęcenia wszystkiego dla ojczyzny staje się mocno podejrzana, no bo co to znaczy „wszystko”? Dąmbski, który się w młodości kierował tą ideą, po latach uznał, że to „wszystko” było zbrodnią. I trudno mu odmawiać prawa do podsumowania swojego życia w ten sposób. Zwłaszcza, że popełnił samobójstwo. Był chory na raka, ale…

…to nie odbiera tej postaci tragizmu. A naszym celem nie było tylko skoncentrowanie się na prawie nowego pokolenia do kwestionowania w ten sposób pojętego patriotyzmu. Uważam, że współczesne pokolenie kocha Polskę, tylko już w inny sposób – idea poświęcania życia dla ojczyzny stanęła pod znakiem zapytania, zresztą teraz, gdy trwa walka wyborcza, kwestia patriotyzmu stała się…

… bardzo gorącym tematem. I oczywiście wcale nie musi być wokół niego powszechnej zgody, zresztą nie jest on czymś szczególnie nowym jako przedmiot dyskusji publicznej. Natomiast czymś bardzo dla nas ważnym było pokazanie, że istnieje jakiś poziom, na którym możliwe jest pojednanie i uleczenie tych wszystkich ran. To naprawdę może się skończyć.

Mówię przez cały czas o tym naszym trójgłosie autorek, ale też bardzo ciekawą rzeczą jest, że pomysłodawcą tej koncepcji był reżyser – Marcin Liber. Mógł przecież zgłosić się do którejkolwiek z nas, ale interesował go właśnie trójgłos. Choć zdawał sobie sprawę, że na ogół takie rzeczy są trudne w realizacji – wiadomo, że autorzy bywają kapryśni i zamknięci w swoich światach, więc współpraca tego typu nie jest typowym zjawiskiem.

Więc jak wyglądała praca nad tym dramatem? Dyskutowałyśmy, odrzucałyśmy niektóre pomysły, potem my coś wrzucałyśmy, a on się wycofywał. Potem znów coś nam się spodobało…

Długo to trwało? No trochę trwało… Zaczęłyśmy we wrześniu, a premiera była 8 marca… Napisałyśmy z Magdą przeróżne warianty. Niektóre w całości poleciały do kosza albo zostały z nich niewielkie szczątki. To się bardzo długo wykluwało przy dużej cierpliwości Jacka Głomba, zresztą w Legnicy jest świetny zespół aktorski, co też jest bardzo ważne.

Oprócz tego, że byłam jedną ze współautorek, zajęłam się też opieką dramaturgiczną nad tym projektem (zresztą nie pierwszy raz robię to przy spektaklach Marcina [Libera]). Wyglądało to w ten sposób, że ja „organizowałam” tekst, panowałam, albo chwilami nie panowałam nad całością, a na końcu – na dwa tygodnie, może dziesięć dni przed premierą – przyjechałam na kilka dni do Legnicy. Wypracowaliśmy sobie z Marcinem już taką metodę, że ja przychodzę na próbę, nie odzywam się podczas oglądania, a potem siadam z nim i mówię: to, to, to i to. Czasami są to całkiem spore zmiany – na przykład trzeba wyczyścić początek albo koniec, dokonać kilku cięć. Taka współpraca jest idealnie wyważona, bo ja mu się zwykle nie wtrącam w robotę podczas prób, skoro on nie jest reżyserem, któremu dramaturg na próbach byłby potrzebny. Za to korzysta z mojej pomocy na samym początku, kiedy trzeba projekt przedyskutować; potem sięga po nią, jeśli trzeba pracować na różnych wariantach tekstu; i wreszcie na końcu, gdy trzeba obejrzeć i sczyścić całość. Właśnie tym trybem pracowaliśmy nad „Trzema furiami”.

Do jakiego stopnia taki tryb pracy stał się inspiracją dla dramatu „Mesjasz”, którego główną osią jest właśnie relacja reżyser-dramaturg i w którym dochodzi do tak paradoksalnych sytuacji, jak próba pisania historii poszukiwań ostatniego dzieła Schulza w konwencji powieści szpiegowskiej? Gdy po raz pierwszy spotkaliśmy się z Michałem [Zadarą], w ogóle nie rozmawialiśmy o założeniach sztuki, bo żadne z nas jeszcze nie wiedziało, jakie one będą, wyłączając tylko część o Jerzym Ficowskim, która fascynowała Michała (i słusznie!). Rozmawialiśmy o tym, jak i jakie się teraz pisze sztuki.

Co teraz jest „w modzie”? Pierwsze, co w tej rozmowie wypłynęło, to zagadnienie trzeciego pokolenia po wojnie. Czy ono chce o wojnie pamiętać, czy nie chce, czy ten temat kompletnie odrzuca, czy może chce się nim zajmować – ale na wesoło itd. Nie pamiętam teraz wszystkiego, ale Michał, który dużo jeździ po świecie i mnóstwo ogląda, opowiadał takie rzeczy, że ja przez cały czas się śmiałam. I już w tym momencie zakiełkowało we mnie, że w „Mesjaszu” musi się pojawić rozbieżność pomiędzy Autorem, który, tak jak postać w „Walizce”, stoi na stanowisku, że pamiętanie jest potrzebne i nie można po prostu stwierdzić, że ta wojna już wszystkim się znudziła, więc weźmy ją wymażmy jak gumką-myszką; i między takim potencjalnym Reżyserem (w żadnym wypadku nie chodzi tu o Michała), który chce się zajmować tym, co akurat jest modne – skoro już przejadł nam się temat żydowski, no to go zostawmy. Jeśli więc zetknie się taka dwójka: Autorka, dla której ten temat jest bardzo ważny oraz ktoś, kto żąda, aby temat II wojny światowej w ogóle się w dramacie nie pojawiał (co w przypadku biografii Schulza jest szczególnie karkołomne), to już samo to spotkanie wiele z sobą przyniesie.

W sztuce „Bruno Schulz. Mesjasz” nad Autorką dokonuje się nieustannie przemoc. Ona usiłuje się w tej całej sytuacji odnaleźć, ale co ma zrobić? Rzeczywiście napisać powieść szpiegowską? I faktycznie niektóre z tych „myków”, które znalazły się na scenie, dosłownie przepisałam z naszej współpracy z Michałem, ale to ogromna radocha, kiedy można coś takiego zapisać, bo taka materia bardzo wzbogaca historię, która składa się z elementów zupełnie fikcyjnych – jak pani podsekretarz z ministerstwa kultury, tajny agent, wymyślony ukraiński bibliotekarz; niezupełnie fikcyjnych – jak Jerzy Ficowski przeistaczający się w postać sceniczną, zresztą niesłychanie przerysowaną, w grubych okularach i krzywo zawiązanym krawacie. Nie chodziło jednak o jej obśmianie, lecz o pokazanie, jakim rodzajem poszukiwań jest nasze życie. Dostrzeżenie, że to ono razem ze swoimi nieszczęściami, zwątpieniami, nerwowym siedzeniem przy telefonie, groteską, śmiesznostkami, „żałosnością” jest właśnie tym „Mesjaszem”. Jeśli uda się nam to zauważyć, to jest wielka sprawa, bo sam „Mesjasz” jako artefakt oczywiście nie istnieje.

Do tego jeszcze dochodzi szalona koncepcja Michała, że Schulz wymyślił pisanie „Mesjasza” jako przedmiot performansu, który się odbędzie za 50 lat. Stąd właśnie się wzięła ta scena wykładu reżyserki. Ale był też taki magiczny moment, gdy staliśmy przed teatrem w Wiedniu, na którym wisiał ogromny banner z napisem „Bruno Schultz. Mesjasz”.

Spełniło się! Michał powiedział wtedy: „no i jest ‘Mesjasz’ Schultza w Wiedniu”. A wystarczy pomyśleć o Brunonie Schulzu, który jako o szesnastolatek chodził po Wiedniu jako ktoś kompletnie nieznany. Wprawdzie przeczuwał w sobie jakiś dar, ale zapewne było w nim też ogromne zwątpienie. O takim sukcesie mógł tylko marzyć. I nagle po latach jego nazwisko ogromnymi literami na teatrze w centrum Wiednia i w samym Wiedniu „staje się” jego „Mesjasz”.

Bardzo różniła się reakcja na ten spektakl polskiej i austriackiej publiczności? Tak.

Czy nie było tak, że polskiej przeszkadzał komizm tego przedstawienia? Fakt, że mogą się na nim dobrze bawić? Tak. To prawda. Natomiast Austriacy byli pozytywnie zaskoczeni. Oni mieli poczucie, że ten spektakl jest w pewnej ważnej sprawie, a przy tym jest błyskotliwy. Oczywiście „Bruno Schulz” to nie jest nazwisko, które by im coś mówiło – wie o nim wąskie grono specjalistów – więc w Austrii to jest po prostu historia jakiegoś pisarza, do którego Austriacy nie mają żadnego stosunku emocjonalnego oraz historia badacza jego twórczości, do którego też nie mają żadnego stosunku emocjonalnego.

Ostatnie pytanie: zamiast „Szajby”, którą Jan Klata trzy lata temu wyreżyserował w Teatrze Polskim we Wrocławiu, miał się na scenie pojawić inny dramat, specjalnie napisany na tę okazję. Co to miało być? I dlaczego nie zostało wystawione? Napisałam wtedy sztukę „Człowiek z Polski w czekoladzie” i wcale się nie dziwię, że Jan Klata jej nie wziął, bo nieliczni reżyserzy, którym ten tekst pokazałam, zazwyczaj nic na jego temat nie mówili, tak byli zakłopotani. Najszczerszy z nich powiedział: „ja za tobą nie nadążam”. „Człowiek z Polski…” to historia samoidentyfikacji kobiety i kraju. I rzeczywiście jest to niezwykle porypana historia z własną logiką, ale zupełnie obłąkańczą. Są tam wątki bajkowe połączone z new age’owymi. Wbrew panującej w Polsce wszechobfitości sklepowo-konsumpcyjnej (oczywiście dla wybranych) Polska w mojej sztuce jest Krainą Głodu, do której przybywa polsko-koreańska fundacja, aby poprowadzić warsztat „Daj się zagłodzić, by się odrodzić”. No i zaczyna się ostra jazda. W końcu przestałam ten dramat komukolwiek pokazywać, bo już nie chciałam oglądać tych zdezorientowanych min.

Traf chciał, że organizowano ciekawy projekt polsko-belgijski polegający na tym, że polscy autorzy dostawali belgijskie dramaty w tak zwanym tłumaczeniu roboczym, po czym spotykali się z ich autorami i przygotowywali polską wersje tych tekstów. Potem sytuacja się odwróciła – Belgowie czytali polskie teksty i zapraszali polskich autorów. Ze wszystkich moich dramatów wybrali właśnie „Człowieka z Polski w czekoladzie”. Ja to najpierw „łyknęłam”, ale potem pomyślałam: „Jezu! Pojadę do Belgii, usiądę z tym dramatopisarzem i będę musiała mu tłumaczyć tę całą Krainę Głodu i tę obłąkaną historię kobiety, która kupuje sobie szlafrok w Tesco. Nie, nie dam rady. Wymiękam”.

Napisałam do nich maila: „Słuchajcie, jestem autorką wielu sztuk, napisałam na przykład dramat o niemieckim terroryzmie inspirowany biografią Ulrike Meinhof… Albo może ‘Walizkę’ wybierzcie, albo ‘Burmistrza’…”. Poniżyłam się nawet do tego stopnia, że napisałam: „’Burmistrz’ jest teraz w finale międzynarodowego festiwalu dramaturgicznego Stückemarkt w Berlinie, jest nawet w piątce finałowej, weźcie go, będzie fajnie!” A oni na to: „Ale o co chodzi? Przecież nam się podoba ‘Człowiek z Polski w czekoladzie’”.

I wtedy poczułam się jak zdrajca. Stwierdziłam, że jednak tak być musi, pojechałam i z kamienną twarzą tłumaczyłam wszystko po kolei: kim jest Pan Hiena, kto to jest Prezes Diasporczyk, że nigdy nie było żadnej polskiej diaspory w Korei, że zupa z trupa nie jest polską potrawą narodową, ale bigos już tak itd. Myślałam, że tam zwariuję. A tłumacz, dramatopisarz Rudi Bekaert cały czas palił blanta i wszystko przyjmował ze stoickim spokojem, więc doszłam do wniosku, że pewnie jest najarany jak Messerschmitt i to dlatego…

…i że pozostaje robić bardzo dobrą minę do tej bardzo dziwnej gry. Nie wiem do końca, co z tego wyjdzie, ale napisała do mnie reżyserka Virginie Strub, iż ma milion pytań, bo to rzeczywiście jest jakaś przedziwna sztuka, ale ona się właśnie w nią dzielnie wgryza. Ma do mnie tylko jedno pytanie (mimo że ma milion, ale wie, że to dużo). Czego ja słuchałam podczas pisania tego dramatu?

Wysłałam jej więc linka http://www.youtube.com/watch?v=aYevBLUtuLc – to jest pieśniarka, która śpiewa szamańskie pieśni, Mari Boine. Na co reżyserka odpowiedziała, że ta babka jest super i kupi sobie jej płytę. I w taki oto sposób czytanie performatywne „Człowieka z Polski w czekoladzie” w Brukseli (które się tam wkrótce odbędzie) stało się elementem programu kulturalnego polskiej prezydencji. Dżizys krajst!

tekst: Pola Sobaś-Mikołajczyk | zdjęcie z „Trzech furii”: Karol Budrewicz
ultramaryna, październik 2011




„Trzy furie” będzie można zobaczyć podczas 11. Festiwalu Dramaturgii Współczesnej „Rzeczywistość przedstawiona” w Zabrzu >>> czytaj więcej








KOMENTARZE:

nie ma jeszcze żadnych wypowiedzi....


SKOMENTUJ:
imię/nick:
e-mail (opcjonalnie):
wypowiedz się:
wpisz poniżej dzień tygodnia zaczynający się na literę s:
teksty
FESTIWAL ARS CAMERALIS. RETROSPEKCJA: Piękny trzydziestoletni
koncert Jane Birkin w ramach Festiwalu Ars Cameralis, Teatr Zagłębia w Sosnowcu, 10.11.2011 Proszę sobie wyobrazić:... >>>

DARIA ZE ŚLĄSKA: Rozmowy przerywane
Pseudonim artystyczny zobowiązuje, bo Daria ze Śląska związana jest z nim od urodzenia. Mogła zostać zawodową siatka... >>>

NATALIA DINGES: W procesie przemieszczania
Aktorka i choreografka. Współpracowała z większością teatrów na południu Polski (Katowice, Bielsko-Biała, Tychy, S... >>>

VITO BAMBINO: Vito na urodziny Kato
10 września po raz kolejny Katowice w unikatowej formie będą świętować swoje urodziny. Jak na Miasto Muzyki UNESCO p... >>>

OLA SYNOWIEC I ARKADIUSZ WINIATORSKI: Marsz w długim cieniu rzucanym przez mur
Mur graniczny pomiędzy Meksykiem a Stanami Zjednoczonymi Wszystkie osiągnięcia ludzkości są konsekwencją dwóch... >>>

MICHAŁ CHMIELEWSKI: O zagubieńcach i outsiderach
Michał Chmielewski trzy miesiące po skończeniu Szkoły Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego w Katowicach zadebiutowa... >>>

ANNA I KIRYŁ REVKOVIE: Nawet wojna nie zatrzyma kreatywności
Z Anną i Kiryłem Revkovami – muzykami jazzowymi z Ukrainy – rozmawiamy o ich drodze do Katowic, sztuce... >>>
po imprezie
Ostatnio dodane | Ostatnio skomentowane
Upper Festival 2019
5.09.2019
Fest Festival 2019
26.08.2019
Off Festival 2019
9.08.2019
Festiwal Tauron Nowa Muzyka 2019
27.06.2019
Off Festival 2018
10.08.2018
Podziel się z resztą świata swoimi uwagami, zdjęciami, filmami po imprezach.


Ultramaryna realizuje projekt pn. „Internetowa platforma czasu wolnego” współfinansowany przez Unię Europejską ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju
Regionalnego w ramach RPO WSL na lata 2014-2020. Celem projektu jest zwiększenie innowacyjności, konkurencyjności i zatrudnienia w przedsiębiorstwie.
Efektem projektu będzie transformacja działalności w stronę rozwiązań cyfrowych. Wartość projektu: 180 628,90 PLN, dofinansowanie z UE: 128 035,50.
o nas | kontakt | reklama | magazyn | zgłoś błąd na stronie | © Ultramaryna 2001-2022, wszystkie prawa zastrzeżone