Ta strona używa plików cookies.
Polityka Prywatności    Jak wyłączyć cookies?
AKCEPTUJĘ
środa 2.07.25

START
LOKALE
FORUM
BLOGI
zgłoś imprezę   
  ultramaryna.pl  web 
RELACJA Z OFF FESTIVAL 2010: Alternatywne Katowice

piątek

Off Festival rośnie w siłę, program imprezy jeszcze nigdy nie był tak bogaty. Z wielkimi nadziejami udałem się na pierwszy festiwalowy dzień. Parę minut przed 14.00 byłem na miejscu. Zaraz po opróżnieniu przez ochroniarzy mojego plecaka z soków, wody mineralnej oraz niewielkiego plastikowego chlebaka ruszyłem w stronę głównej sceny, by rozpocząć przygodę z piątą jego edycją.

To rokroczne, wyjątkowe święto muzyki alternatywnej rozpoczął koncert Hotelu Kosmos. Toruńska formacja poradziła sobie całkiem przyzwoicie, choć świadkami ich koncertu było dokładnie… 14 osób. Szkoda, że nie zaprezentowali swojej bardzo ciekawej wersji utworu Joy Division „In The Lonely Place”. Fani powoli zapełniali teren imprezy.

Off publiczność z pewnością najbardziej tego dnia elektryzowały występy The Fall, Art Brut czy The Horrors. O występach młodych formacji We Call It A Sound oraz Newest Zealand mogę tylko powiedzieć, że bardzo się starali, lecz odbiór ich muzyki z uwagi na duże problemy techniczne był znacznie utrudniony. Mimo wszystko ci pierwsi potwierdzili, że mają duży potencjał i niewątpliwie stać ich na to, by w przyszłości wyrobić sobie solidną pozycję w rodzimym rocku. Potty Umbrella zgromadziła już całkiem przyzwoitą liczbę słuchaczy. Fani zespołu byli zadowoleni.

Występy na scenie eksperymentalnej otwierała sympatyczna grupa Tin Pan Alley. Nazwę oczywiście przyjmujemy z przymrużeniem oka. Muzyka bydgoszczan nie ma nic wspólnego z ciężko strawną komercją czy mało ambitną przebojowością. Noise w ich wykonaniu został dobrze przyjęty przez publiczność, która szczelnie wypełniła namiot najmniejszej ze scen. W trakcie ich występu wreszcie przestało padać, co dodatkowo poprawiło wszystkim humory.

Surowy rock zaprezentowany przez zespół Kim Nowak braci Waglewskich również wzbudził sporo pozytywnych emocji. Występ grających w tym samym czasie Macieja Cieślaka i Księżniczek świadomie sobie odpuściłem. Lidera tej grupy miałem okazję zobaczyć wieczorem przy okazji koncertu Lenny Valentino.

Po krótkim odpoczynku czekały mnie pierwsze, naprawdę duże emocję. Około 17.00 nie miałem wątpliwości, że muszę usłyszeć i zobaczyć trójkę Amerykanów z The Psychic Paramount. Gdy wyszli na scenę, od razu było widać, że są bardzo wyluzowani. Sympatyczny basista komunikował się z publiką za pomocą drobnych gestów. Ich szybki, bezkompromisowy psychodeliczny rock wstrząsnął całą sceną eksperymentalną. Tylko trzech muzyków, bez wokalisty, dało naprawdę porażający, kipiący energią show. Grali z prawdziwym ogniem i już w połowie ich występu byłem pewien, że to jeden z mocniejszych punktów piątkowych koncertów. Duże emocje.

Godzinę później na scenie mBanku zainstalowali się Voo Voo. Kultowy zespół zagrał materiał z jednej z najlepszych swoich płyt „Sno-powiązałki”. W tym samym czasie na scenie Trójki swoją twórczość prezentował Chaz Bundick i jego Toro Y Moi. Nie wiedziałem, że mają u nas tak wiernych, żywo reagujących fanów. Dla mnie był to balsam po świetnym, agresywnym The Psychic Paramount. Po koncercie publika długo zachęcała ulubieńców do powrotu na scenę. I udało jej się, Toro Y Moi zagrali jeszcze jedną kompozycję. Kolejny udany akcent pierwszego dnia festiwalu.

Przenosiny na scenę leśną. Something Like Elvis – na występ tego zespołu, który ponad 10 lat temu wstrząsnął polską sceną alternatywną, wielu z nas czekało z utęsknieniem. Przyjęcie mieli bardzo dobre. Trochę szkoda, że grali jeszcze za dnia, ale zaprezentowali się bardzo dobrze. Jak miło znów było usłyszeć kompozycje takie, jak „Space Trip”, „Foam” czy „Red River”. Widać było, że powrót sprawił muzykom wiele radości.

Black Heart Procession trochę przetrzymali słuchaczy zebranych na trójkowej scenie, jednak po pokonaniu technicznych problemów dali kameralny i nastrojowy występ. Okraszony czasem żartobliwymi anegdotami wokalisty np. o tym, gdy miał wątpliwą przyjemność uczestniczyć w tzw. strip search podczas pobytu w Niemczech. Żałuję, że cześć ich występu przeznaczyłem na chwile spędzone z kreowanymi na gwiazdy festiwalu The Horrors. Choć fani pod sceną reagowali dość żywiołowo, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że ich muzyka jest mocno przereklamowana. W większości zagrali utwory z drugiej, moim zdaniem mniej ciekawej od debiutu płyty. Słaby kontakt z publicznością, ogólne nie byłem zachwycony.

Co innego Art Brut. Żywiołowy, efektowny koncert. Eddie Angos sprawił na mnie wrażenie sympatycznego gawędziarza. Przez cały koncert starał się, by publiczność ani trochę się nie nudziła. Zagadywał, żartował, schodził do fanów. Przez cały czas był w ruchu. Muzyka? Proste rockowe, nośne numery, czego najlepszym przykładem był porywający „Direct Hit”, „Alcoholics Unanimous” czy Nag, nag, nag”. W jednym z ostatnich utworów zacytował nawet fragment The Smiths „There Is A Light That Never Goes Out”. Na koniec przypomniał, iż jest ciągle zakochany w „Emily Kane” i zapewnił, że za chwilę spotka się z publicznością na koncercie Lenny Valentino.

Zasłuchany w muzykę Anglików na śmierć zapomniałem o występie Fennesza i pewnie jeszcze długo będę pluł sobie w brodę. Lenny Valentino – koncert tej specjalnie reaktywowanej na Off Festival super grupy zapowiedział Piotr Stelmach. Piękne chwile z muzyką pochodzącą z jednej z najważniejszych płyt w historii polskiego rocka. Szkoda, że w tym w samym czasie swój show prezentowali sympatyczni Duńczycy z Efterklang. To było dla mnie jedno z objawień dnia. Publika zgotowała im fantastyczne przyjęcie, a grupa co chwilę odwdzięczała się znakomitymi piosenkami. Alternatywny pop na najwyższym poziomie i uśmiechnięci ludzie. Bisowali trzy razy, publiczność chciała więcej, ale uroczy wokalista grupy grzecznie podziękował i przypomniał, że festiwale rządzą się własnymi prawami.

Gwiazda festiwalu The Fall zaczęła bardzo obiecująco świetnymi numerami z ostatniej płyty. Jednak w miarę upływu czasu chyba nie tylko ja zauważyłem, że Mark E. Smith jest coraz bardziej „zmęczony”. Techniczni robili, co mogli, ale ekscentryczny lider gasł w oczach i nie mogę zaliczyć występu jego grupy do udanych. Szkoda. O włoskim Zu mogę powiedzieć, że to intrygująca grupa, której warto się bliżej przyjrzeć.

O północy zagrali A Place To Bury Strangers. Dźwięki ich muzyki powodowały szybsze bicie serca. To grupa, która gra z wielką pasją i zacięciem, ostro, lecz całkiem przebojowo. Przyznam, że nie zawiodłem się ani trochę. Ich koncert musiałem dzielić razem z występem Tindersticks. Cała widownia z radością i skupieniem przeżywała delikatną muzykę, której niewątpliwie sprzyjała wieczorowa pora. Jest w głosie wokalisty coś szczerego, przejmującego. Piosenki grupy od pierwszych taktów wprowadzały w klimat zadumy i wyciszenia. Nie było jednak mowy o usypianiu publiczności – Tindesticks tworzą po prostu piękne i wciągające kompozycje.


sobota

Nowe emocje i nadzieje. Czy faworyci nie zawiodą? Taka myśl towarzyszyła mi, gdy ponownie wkroczyłem na teren festiwalu. Pierwsze kroki naturalnie skierowałem na pobliską scenę mBanku, na której swój występ kończyli Paula i Karol. Ich pogodna muzyka z mnóstwem folkowych wpływów wprowadziła grupę słuchaczy w sielski nastrój. Chwilę później na scenie leśnej próbkę dobrego gitarowego grania, w dużej mierze inspirowanego shoegazem i psychodelią, zaserwowali nam Manescape.

Potem koncert Nathalie And The Loners. Uwagę widzów skupiała na sobie obdarzona świetnym głosem wokalistka. Zaprezentowała bardzo spokojny, introwertyczny rock. Plum – dobry koncert noise rockowej kapeli. Do gustu przypadły mi znakomicie zagrane kawałki instrumentalne.

O godzinie 16.00 nastąpiło pierwsze mocne uderzenie na Scenie Trójkowej Offensywy – koncert islandzkiego FM Belfast. Muzyka pochodząca z tej małej wyspy kojarzy się raczej z gigantami alternatywy, jak senni, klimatyczni Sigur Ros czy ekscentryczna Bjork. FM Belfast to zupełnie inna stylistyka, znakomicie nawiązująca do disco lat 80. Śmiało można powiedzieć, że publiczność oszalała na punkcie Islandczyków, którzy zagrali porywający, okraszony sporą dawką poczucia humoru elektropop. Moi faworyci to „Tropical” i znakomita „Synthia”. Ciepło został przyjęty cover Rage Against The Machine „Killing In The Name Of”. Porywający koncert, a ja nie mogę się już doczekać następcy wydanego dwa lata temu albumu „How To Make Friends”.

Mitch & Mitch – klasa sama w sobie. Tym razem zagrali w poszerzonym składzie. Byli znakomici, od pierwszych chwil wciągnęli zachwyconą publiczność w wir wspólnej zabawy. Ich radosne dźwięki i sceniczne pozy nieustannie prowokowały ciało do ruchu. W czasie ich show uśmiech ani na chwilę nie schodził z twarzy. Trudno się dziwić, M & M byli po prostu w doskonałej formie. Brawo!

W trakcie ich koncertu zajrzałem na chwilę na scenę eksperymentalną. I tutaj duże zaskoczenie – Tides From Nebula. Podobała mi się ich wydana rok temu debiutancka płyta „Aura”, ale koncert zaskoczył mnie totalnie. Warszawska grupa zagrała naprawdę rewelacyjnie. Znakomite przejścia od delikatnych, nastrojowych dźwięków do ostrych, niemal metalowych brzmień. Publika również ich doceniła. Swoim występem sprawili, że na pewno będę z uwagą obserwował ich dalsze poczynania.

Na scenie mBanku zagrały Muchy i był to dobry pop rockowy występ. Choć fanów ich piosenek jest już całkiem sporo, moim zdaniem dużo im jeszcze brakuje do statusu kultowej polskiej formacji. Pink Freud to dziś chyba najciekawszy polski zespół jazzowy. Namiot Trójkowej Offensywy wypełnili po brzegi. Występ kończyli świetnym „Monster Of Jazz”, a w zamykającym koncert utworze wspomógł ich Bunio.

O 19.00 na scenie leśnej zameldowała się Apteka. Fani mieli przyjemność przypomnieć sobie jedną z lepszych płyt grupy – „Mendę” (choć zabrakło „Open Mind”). Wbrew różnym opiniom uważam, że ta muzyka w ogóle się nie zestarzała i sprawiła zebranym sporo radości. Po koncercie gdyńskiej formacji szybko skierowałem się ponownie pod namiot Trójki, gdzie za chwilę mieli wystąpić Mouse On Mars. Klasycy niemieckiej elektroniki błyskawicznie wprowadzili zebranych w taneczny nastrój. Wysoka forma duetu sprawiła, że chyba nie tylko ja długo będę pamiętać wykreowane przez nich połamane dźwięki.

Archie Bronson Outfit dali licznie zgromadzonym blisko godzinną ucztę niekonwencjonalnej muzyki. Gdy zmierzałem na koncert grupy These Are Powers, żegnały mnie dźwięki utworu „It’s Only Love”. Na scenie eksperymentalnej muzyka Amerykanów zrobiła dużo pozytywnego zamieszana, podobnie jak godzinę wcześniej Mouse On Mars. These Are Powers posiadają niezwykle sugestywną wokalistkę. Anna Barie błyskawicznie zjednała sobie publiczność. Radość i duża energia, elektroniczne brzmienia i noisowe naleciałości. Świetny zestaw. Po obowiązkowym bisie publiczność załapała się na koszulki i płyty rzucone ze sceny.

Hey zgromadzili dotychczas chyba największą publiczność. Kasia Nosowska wciąż pozostaje najbardziej cenioną polską wokalistką. Ja jednak w tym czasie wolałem posłuchać wierszy Jacka Podsiadły – z nieśmiertelnym „Pewnego pięknego dnia wypierdolą nas z pracy (…) i znowu będziemy wolni” na czele. Mew – oprócz oryginalnej muzyki uwagę przyciągały ciekawe wizualizacje (m.in. łosie – szkielety) oraz wspomagający grupę tancerz. Wokalista chwilami przypominał mi Neila Tennanta z Pet Shop Boys. Solidny show.

I wreszcie Dinosaur Jr. Legenda nie zawiodła, niesamowity rockowy koncert. Przed występem zaginęła część ich sprzętu. J Mascis grał na gitarze pożyczonej od Black Heart Procession. Zagrali bardzo ciężko. Nie wierzę, że ktoś mógł poczuć niedosyt po ich występie. Zaprezentowali także „Just Like Heaven” The Cure. Duża klasa.

Radio Dept. Nie ukrywam, że czekałem na koncert Szwedów i po cichu im kibicowałem. Bardzo spokojni i skromni ludzie. Ich bijące chłodem kompozycję na żywo dostają dodatkowej rockowej mocy. Znakomita set lista z urzekającym „Never Follow Suit” z ostatniej płyty na zakończenie. Piękny, pełen emocji koncert. Kolejny udany na tegorocznym Off Festivalu.

Z kolei Zs, awangardowy zespół z Brooklynu, zaprezentował chyba najtrudniejszą w odbiorze muzykę tego dnia. Lali Puna to już uznana w całej Europie elektroniczna grupa z Niemiec. Mimo późnej pory zostali dobrze przyjęci. Duża w tym zasługa znakomitego głosu Valerie Trebeljahr i znakomitych utworów jak np. „Scary World Theory”. Po cichu liczę natomiast, że w przyszłości na koncert uda się zaprosić grupę gitarzysty Lali Puny, Markusa Achera – genialny The Notwist. To był bardzo udany dzień i gorąco wierzę, że podobnie będzie w niedzielę.


niedziela

Ostatni dzień rozpocząłem od wizyty w namiocie Trójkowej Offensywy, gdzie zagrali Happy Pills. Wypadli tylko poprawnie. Zdecydowanie mocnym punktem tej kapeli jest znakomita Natalia Fiedorczuk, śpiewająca także wczoraj pod szyldem Nathalie And The Loners.

Nie dane mi było zobaczyć grupy Ed Wood, a podobno zaprezentowali się całkiem przyzwoicie, wspomógł ich także Macio Moretti na basie. Lao Che – cóż, to chyba kolejny obok Heya polski zespół, którego główne zadanie polegało na zwiększeniu frekwencji tegorocznej imprezy. Zagrali głównie kompozycje z ostatniego albumu. Występujący w tym samym czasie The Tallest Man Of Earth (Kristian Mattson) mimo problemów technicznych dał solidny występ. I wykonawca, i publiczność kończyli ten koncert w bardzo dobrych humorach.

Pierwszym sporym wydarzeniem niedzieli byli Casiokids. Choć nie jestem do końca przekonany o słuszności umieszczenia ich na sporej przecież scenie leśnej, poradzili sobie znakomicie. Piątka Norwegów zabawiała zebranych przyjemną dawką bardzo przebojowych dźwięków. Byli, jak prawie każdy artysta na Offie, zaskoczeni pozytywnym, czasem wręcz entuzjastycznym przyjęciem ich piosenek. Całkowicie jednak zasłużyli na taką reakcję. No i zdobyli bardzo ważny punkt dla artystów, których twórczość w dużej mierze opiera się na elektronice. Mocny występ.

Na scenie eksperymentalnej dobrze poradził sobie rodzimy duet Niwea. Największymi ich zaletami były: duża dawka humoru oraz wielki już przebój „Miły, młody człowiek”. Shearwater – ich ostatnia, bardzo dobra płyta „The Golden Archipelago” zadecydowała, że po raz pierwszy na dłużej tego dnia znalazłem pod sceną mBanku. Zrobili na mnie pozytywne wrażenie. Bogate instrumentarium, nastrojowe, pełne zadumy kompozycje. Muzyka, która potrzebuje skupienia – tylko wtedy jest szansa, by ją docenić. W pewnym momencie (może trochę na wyrost) wydawało mi się, że muzycy zespołu próbują wykreować dźwięki, jakimi w końcówce lat 80. raczył nas świetny, moim zdaniem, zespół Talk Talk. To wrażenie być może spowodowane było głosem wokalisty. Jonathan Meiburg w niektórych rejestrach przypominał czasem Marka Hollina. To był niezły koncert, jednak, by osiągnąć poziom Brytyjczyków jeszcze trochę brakuje.

W trakcie występu Shearwater zajrzałem na chwilę na scenę „offensywną”, by posłuchać Dum Dum Girls. Dziewczyny prezentowały się znakomicie, trochę gorzej z muzyką. Pierwsze dwa rzędy może i bawiły się nieźle, ale im dalej wgłąb namiotu, tym gorzej. Ogólnie nic porywającego. Bardzo spokojnie i kameralnie zrobiło się natomiast około 20.40 na scenie eksperymentalnej. Damon And Naomi raczyli publiczność dźwiękami akustycznej gitary, delikatnych klawiszy i urzekających wokaliz. Nie jestem wielkim fanem takiego grania, ale zgromadzeni przyjęli ich bardzo ciepło. Kolejnych utworów słuchali w skupieniu. Zostali nawet za to pochwaleni przez wokalistę. Damon Krukowski (zagraniczny muzyk z polskimi korzeniami) docenił polską publiczność, która „w przeciwieństwie do amerykańskiej poświęca ich muzyce należytą uwagę”. Pozostawili po sobie dobre wrażenie.

W tym samym czasie na scenie leśnej o kontemplowaniu muzyki w ciszy nie mogło być mowy. No Age grali szybko, głośno, bardzo po amerykańsku. Śpiewający perkusista Dean Allen Spunt i jego dwaj koledzy robili dużo noisowo-punkowego hałasu. Publika w pełni zadowolona.

A teraz o najbardziej chyba kontrowersyjnym występie na tegorocznym festiwalu. The Very Best. Jednych zachwycili afrykańskimi rytmami wymieszanymi z elementami reggae, hip-hopu, dancehallu. Trzy tancerki, palmy na scenie (które później pływały wśród publiczności), taneczne melodie. Zmusili do szaleńczych pląsów chyba cały namiot Offensywy, co nie udało się dzień wcześniej nawet Mouse On Mars. Doskonały kontakt z publicznością, było też częstowanie tańczących czymś mocniejszym, a także zaproszenie jakichś 10 osób na scenę do wspólnej zabawy. Z drugiej strony słyszałem także głosy w stylu: „Wystarczyło dwóch murzynów, trzy laski, facet za mikserem i cały Off wziął w łeb”. Jak widać, głosy podzielone, ale trudno odmówić The Very Best potężnej dawki energii.

O tym występie będzie się dyskutować jeszcze długo po zakończeniu tej edycji imprezy – The Raveonettes. Muszę powiedzieć, że miło mnie zaskoczyli. Kiedyś uważałem ich twórczość za zwykłe pop rockowe piosenki, raz lepsze, raz gorsze. Na koncercie jednak pokazali, że ta opina była trochę niesprawiedliwa. Grali szybko i głośno. Choć czasem dźwięk nie był najlepszy, a zespół zagrał krócej o jakieś 10 minut, obronili się. Solidne piosenki i dwa fajnie uzupełniające się wokale. Alternatywny pop na niezłym poziomie.

22.30, scena eksperymentalna. Na scenie pojawiają się Tune-Yards. Co tu dużo mówić, nie znałem wcześniej ich muzyki i zostałem zmiażdżony. Świetny show. Niesamowity talent posiada Marril Garbus. „Potraficie tu w Polsce tańczyć?” – zaczepia na początku. Publiczność zgromadzona w namiocie na pewno potrafiła, zresztą na tym występie nie dało się stać spokojnie. Po prostu brak słów. Artystka wydobywała z gardła porażające dźwięki, co chwila waliła w bębny, grała na gitarze, hipnotyzowała zebranych. Nawet towarzyszący jej basista wydawał się onieśmielony jej sceniczną energią. Polecam absolutnie każdemu zapoznać się z twórczością tej pani, a już na pewno wybrać się na jej koncert, o ile będzie to tylko możliwe. Wielkie brawa dla Artura Rojka! Zaproszenie Tune-Yards było strzałem w dziesiątkę.

Jakieś 30 minut przed koncertem wokalista The Flaming Lips robił sobie zdjęcia z fanami, którzy już wtedy ustawiali się pod dużą sceną. Techniczni ubierali scenę w pomarańczowo-żółte barwy. O północy zaczęło się – gwiazda 5. edycji Off Festivalu wychodzi przed publikę. Burza konfetti, efektowne wizualizacje i wejście muzyków. Kilkadziesiąt wielkich balonów unosi się nad zebranymi. Wayne Coyne rusza na spotkanie z publicznością w wielkiej kuli, w której przetacza się po zebranych. Na wstępie stwierdził, że to będzie najlepsze zakończenie w historii festiwalu. I już za chwilę śpiewał na ramionach wielkiego misia. Co chwila ostrzeliwał fanów serią z laski na konfetti. Uderzał w wielki świecący bęben. Oświetlał zielonymi laserami, wydobywanymi z wielkich gumowych dłoni. Na pewno było radośnie, o dziwo muzyka nie gubiła się w tym całym show. Było trochę zabawnie, gdy zachęcał publiczność do wykonania z nim utworu „I Can Be A Frog” (pierwotnie wspomagała go Karen O). Zebrani próbowali głośno reagować po każdym utworze, ale chyba każdemu brakowało już sił w płucach. Wokalista cały czas prowokował do bardziej żywiołowej reakcji. Nie pojawili się na bisach. Całe show mogło się podobać. Ogólnie oceniam ich występ w szkolnej skali na 4 +. Efekciarskie pożegnanie z dużą sceną.

Po występie Amerykanów większość udała się w kierunku wyjścia. Ja zaglądnąłem jeszcze na scenę eksperymentalną, gdzie zachwyceni fani mocnych dźwięków bawili się przy ostrym występie grupy Shining. Norwedzy zakończyli porywającą wersją „Iron Man” Black Sabbath. Po ich występie Off Festival się dla mnie skończył. Pełnym sukcesem. Katowice mogą być dumne z tej imprezy, działo się dużo i ciekawie.

Moja klasyfikacja medalowa przedstawia się następująco:

piątek:
3. Art Brut
2. Efterklang
1. The Psychic Paramount


sobota:
3. FM Belfast
2. Dinosaur Jr.
1. Radio Dept.


niedziela :
3. The Flaming Lips
2. Casiokids
1. Tune-Yards


tekst: Jakub Janiak

>>> wróć do forum







teksty
FESTIWAL ARS CAMERALIS. RETROSPEKCJA: Piękny trzydziestoletni
koncert Jane Birkin w ramach Festiwalu Ars Cameralis, Teatr Zagłębia w Sosnowcu, 10.11.2011 Proszę sobie wyobrazić:... >>>

DARIA ZE ŚLĄSKA: Rozmowy przerywane
Pseudonim artystyczny zobowiązuje, bo Daria ze Śląska związana jest z nim od urodzenia. Mogła zostać zawodową siatka... >>>

NATALIA DINGES: W procesie przemieszczania
Aktorka i choreografka. Współpracowała z większością teatrów na południu Polski (Katowice, Bielsko-Biała, Tychy, S... >>>

VITO BAMBINO: Vito na urodziny Kato
10 września po raz kolejny Katowice w unikatowej formie będą świętować swoje urodziny. Jak na Miasto Muzyki UNESCO p... >>>

OLA SYNOWIEC I ARKADIUSZ WINIATORSKI: Marsz w długim cieniu rzucanym przez mur
Mur graniczny pomiędzy Meksykiem a Stanami Zjednoczonymi Wszystkie osiągnięcia ludzkości są konsekwencją dwóch... >>>

MICHAŁ CHMIELEWSKI: O zagubieńcach i outsiderach
Michał Chmielewski trzy miesiące po skończeniu Szkoły Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego w Katowicach zadebiutowa... >>>

ANNA I KIRYŁ REVKOVIE: Nawet wojna nie zatrzyma kreatywności
Z Anną i Kiryłem Revkovami – muzykami jazzowymi z Ukrainy – rozmawiamy o ich drodze do Katowic, sztuce... >>>
po imprezie
Ostatnio dodane | Ostatnio skomentowane
Upper Festival 2019
5.09.2019
Fest Festival 2019
26.08.2019
Off Festival 2019
9.08.2019
Festiwal Tauron Nowa Muzyka 2019
27.06.2019
Off Festival 2018
10.08.2018
Podziel się z resztą świata swoimi uwagami, zdjęciami, filmami po imprezach.


Ultramaryna realizuje projekt pn. „Internetowa platforma czasu wolnego” współfinansowany przez Unię Europejską ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju
Regionalnego w ramach RPO WSL na lata 2014-2020. Celem projektu jest zwiększenie innowacyjności, konkurencyjności i zatrudnienia w przedsiębiorstwie.
Efektem projektu będzie transformacja działalności w stronę rozwiązań cyfrowych. Wartość projektu: 180 628,90 PLN, dofinansowanie z UE: 128 035,50.
o nas | kontakt | reklama | magazyn | zgłoś błąd na stronie | © Ultramaryna 2001-2022, wszystkie prawa zastrzeżone